Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tej golizny wyrastało parę drzew samotnych, lecz korę miały całkowicie startą, a nagie drewno, opromienione księżycem, lśniło jak polerowane. Z górnych konarów spływały długie pnącza, a ich wielkie, woskowo-białe kwiaty, z dzwoniastego kształtu podobne do powojów, zwisały wdół, twardym snem ujęte; pozatem w obrębie samej polany nie było ani źdźbła zieleni — jeno sama twarda, mocno ubita ziemia.
Cała ta przestrzeń przybrała w poświetli księżycowej szaro-żelazistą barwę — z wyjątkiem miejsc, gdzie stały słonie, uwydatniające się na tem tle czarnym cieniem, niby plamy atramentu na bibule. Mały Toomai patrzył z zapartym tchem, szeroko rozwartemi oczyma — a w miarę jak patrzył, coraz więcej i więcej słoni wychodziło z pomiędzy drzew na otwartą przestrzeń. Chłopak umiał liczyć tylko do dziesięciu, więc liczył i liczył na paluszkach, aż wkońcu stracił liczbę dziesiątków, a w główce poczęło mu się mącić. Poza polaną słyszał łomot i chrzęst leśnego podścieliska: to jeszcze nowe szeregi słoni wdzierały się przebojem na zbocze góry; znalazłszy się jednak w kręgu pni drzewnych, poruszały się cicho, jak widma.
Były tam białokływe samce, obsypane spadłemi liśćmi, orzeszkami i gałązkami wrzepionemi w zmarszczki ich szyi i zgięcia uszu; były i otyłe, wolno wlokące się samice, przy których pętało się po kilka żwawych, różowo-czarnych słoniątek, mierzących zaledwie trzy do czterech stóp wysokości;