Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozległo się wycie — wprost nietygrysie wycie — Shere Khana.
— Chybił! — ozwała się Matka Wilczyca. — Co to takiego? — Ojciec Wilk wybiegł na parę kroków i posłyszał, jak Shere Khan mruczał i mamrotał gniewnie, tarzając się w zaroślach.
— Dureń! nie zdobył się na nic innego, jak na to, by skoczyć na ognisko obozujących drwali, i poparzyć sobie stopy! — rzekł Ojciec Wilk, pochrząkując. — Tabaqui jest przy nim.
— Coś wdziera się na wzgórze — odezwała się Matka Wilczyca, nadstawiając ucha. — Bądźcie gotowi!
Krzaki w gęstwinie zaszeleściły zcicha. Ojciec Wilk przypadł plackiem do ziemi, gotów poderwać się każdej chwili. Gdybyście wówczas byli świadkami tej sceny, zobaczylibyście najdziwniejszą rzecz pod słońcem: wilk zatrzymał się wpół skoku! Zanim rozpoznał to, na co miał się rzucić, już dał susa — a następnie usiłował się cofnąć. W rezultacie zrobił szczupaka na jakie cztery do pięć stóp w górę i spadł niemal w tem samem miejscu, gdzie był odbił się od ziemi.
— Człowiek! — warknął. — Szczenię ludzkie. Patrzcie-no!
Wprost przed nim stał, trzymając się niskiej gałęzi, naguśki o brunatnej cerze bobas, który dopiero co nauczył się chodzić — miła kruszyna, z dołkami na pulchnej buzi, jakiej jeszcze nigdy dotąd nocną porą nie widziano w wilczej jaskini. Spojrzał prosto w twarz wilkowi — i roześmiał się.