Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wał, że niebezpieczeństwo minęło. Jakoż w chwilę później duży człowiek podniósł go z ziemi i tuląc do siebie, mówił:
— To znów nasz mangus, Alicjo!... Tym razem uratował on nasze życie...
Do łazienki wbiegła matka Teodorka, śmiertelnie blada — i ujrzała śmiertelne szczątki okularnika. Rikki-Tikki powlókł się do sypialni Teodorka i przez połowę czasu, jaki pozostał do świtu, potrząsał ostrożnie każdym kolejno stawem swego ciała, by przekonać się, czy naprawdę rozbił się na czterdzieści kawałków, jak mu się wydawało.
Zrana czuł wprawdzie w całem ciele wielkie odrętwienie, ale jednocześnie rad był wielce wszystkim swoim czynom.
— Teraz muszę się rozprawić z Nagainą! Jest ona gorsza od pięciu Nagów razem wziętych... przytem nie należy czekać, aż z tych pięciu jajek, o których wspominała, wylęgną się młode nagusy. Dalibóg, trzeba iść i rozmówić się z Darzee’m.
I nie czekając śniadania pobiegł pod ciernisty krzak, na którym Darzee właśnie nucił w niebogłosy pieśń triumfu. Wieść o śmierci Naga już zdawna rozniosła się po całym ogrodzie, bo stróż wyrzucił cielsko gadu na śmietnik.
— Ach, ty durny kłębku pierza! — sarknął gniewnie Rikki-Tikki. — Czy to teraz czas na śpiewy?
— Nag zdechł... zdechł... zdechł!... — śpiewał Darzee. — Bohaterski Rikki capnął go za łeb i trzymał, co mocy. Duży człowiek przyniósł