Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

angielsku. Nikogo nie było wokoło, aby mógł usłyszeć okrzyk zdziwienia, jaki się wydarł z ust Mahbuba.
— Oho! A gdzieżeś to bywał?
— Tu i tam... tędy i owędy.
— Chodź pod drzewo, schroń się przed deszczem i opowiedz.
— Przez jakiś czas przebywałem u starego człowieka pod Umballą; potem ze znajomą mi rodziną w Umballi. Z jednym z członków tej rodziny udałem się na południe aż do Delhi. To cudowne miasto. Potem popędzałem osły jednemu „teli“ (handlarz oleju), który szedł na północ; ale dowiedziałem się naprzód o wielkiej uroczystości, która miała się odbyć w Puttiala, więc pojechałem tam w towarzystwie jednego pirotechnika. Oj, wielkie to było święto! — (Kim pogłaskał się po brzuchu). Widziałem Radżów i słonie, pokryte tkaninami, haftowanemi złotem i srebrem; wszystkie ognie sztuczne zapalono odrazu, przyczem jedenastu ludzi zostało zabitych, a wśród nich i mój pirotechnik, a mną rzuciło przez jeden namiot, ale nic mi się nie stało. Potem wróciłem koleją z jednym koniarzem Sikhiem (szczep góralski), u którego byłem chłopcem stajennym, za co mnie żywił, a potem dostałem się tutaj.
— „Shabash“ — zawołał Ali Mahbub.
— Ale co mówi na to Sahib pułkownik? Nie chciałbym, żeby mnie bito.
— Ręka Przyjaźni odwróciła Bicz Kary; ale na drugi raz, gdy pójdziesz na włóczęgę, to już razem ze mną. Tym razem to było jeszcze zawcześnie.
— A dla mnie nie. W „madrissah“ nauczyłem się trochę czytać i pisać po angielsku. Niedługo będę już zupełnym Sahibem.