Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

starać się, aby spotęgować je jeszcze o ile tylko można. Wszak niedarmo należał także do białej rasy.
Po długich rozmowach, których sensu nie mógł rozumieć, oddano go pod opiekę sierżantowi, wraz ze ścisłemi instrukcjami, uniemożliwiającemi mu ucieczkę. Pułk miał iść do Umballi, zaś Kima postanowiono wysłać do miejscowości zwanej Sanawar, a koszta jego podróży miały być pokryte częściowo z funduszów Loży, częściowo zaś ze składki, urządzonej na miejscu.
— To nie do pojęcia, Pułkowniku — mówił ojciec Wiktor, którego przemowa trwała już bez przerwy od dziesięciu minut. — Jego nauczyciel, Buddysta, ulotnił się, wziąwszy moje nazwisko i adres. Nie mogę rozeznać, czy zamierza płacić za wychowanie chłopca, czy też postanowił wykonać jakieś czarodziejstwa na własny rachunek. Dożyjesz jeszcze chwili, — ciągnął, zwracając się do Kima, — w której będziesz wdzięczny swemu przyjacielowi, Czerwonemu Bykowi. Zrobimy z ciebie w Sanawar człowieka — nawet, gdyby przyszło nam przerobić ciebie na protestanta.
— Oczywiście, oczywiście — potwierdził Bennett.
— Ale wy nie pójdziecie do Sanawar? — zapytał Kim.
— Pójdziemy, chłopaczku. Pójdziemy do Sanawar, bo taki jest rozkaz naczelnego komendanta, który jest nieco ważniejszą osobą od syna O’Hary.
— Nie pójdziecie do Sanawar. Pójdziecie na wojnę.
W natłoczonym ludźmi namiocie rozległ się śmiech.
— Gdy nieco lepiej zapoznasz się ze swoim pułkiem, potrafisz odróżnić lepiej niż dziś zwykły