Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niewarto o tem mówić, o Świętobliwy. Pamiętaj, że to nie potrwa dłużej, jak noc lub dwie. Wiesz, jak ja szybko umiem się przemieniać. Wszystko się stanie tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy rozmawiałem z tobą pod Zam-Zammah, pod tą wielką armatą.
— Ubrany byłeś wtedy jak biały... kiedy przyszedłem do domu cudów. — A drugi raz to byłeś w ubraniu hinduskiem. W cóż ty się przeobrazisz po raz trzeci? — zapytał, uśmiechając się smutnie. — Ach, chelo! Wyrządziłeś krzywdę starcowi, bo ukochało cię moje serce.
— A moje ukochało ciebie. Ale skądże ja mogłem wiedzieć, że ten czerwony byk wprowadzi mnie w takie położenie?
Lama zasłonił swoją twarz powtórnie i przebierał nerwowo paciorki różańca. Kim przykucnął przy jego boku i oparł się o fałdy jego sukni.
— Więc teraz już pewne, że ten chłopiec jest Sahibem? — zaczął Lama głuchym głosem. — Takim samym Sahibem jak ten, który pilnował obrazów w domu cudów? — Lama nie wiele wiedział o ludziach białej rasy i powtarzał w kółko jedno i to samo, jak wyuczoną lekcję. — A jeżeli tak, to nie godzi się, żeby robił co innego, niż inni Sahibowie. Musi wrócić do swego narodu.
— Tylko na jeden dzień, na noc i jeszcze jeden dzień — tłumaczył mu Kim.
— Nie, ty nie pójdziesz! — rzekł ojciec Wiktor i widząc, że Kim zerka w stronę drzwi, zagrodził mu drogę, wystawiając nogę.
— Nie rozumiem obyczajów tych białych ludzi. Ten kapłan, co pilnował obrazów w domu cudów w Lahorze, był grzeczniejszy niż ten chudy człowiek. Mają mi zabrać mego chłopca. Chcą z mego ucznia zrobić Sahiba? Biada mi! Jakże