Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żała nieprzebyta przepaść, ale godne było uwagi, że ilekroć Kościół anglikański miał do rozwiązania jakiś problem ogólno-ludzki, odwoływał się zawsze chętnie do rzymskiego Kościoła o pomoc. Oficjalną niechęć Bennetta do katolików i wszelkich ich praktyk religijnych łagodził jedynie jego prywatny szacunek dla ojca Wiktora.
— Złodziej mówiący po angielsku? Pokażcie no mi tę jego świętość. Nie, Bennecie, to nie jest szkaplerz — to mówiąc, podniósł przedmiot w górę.
— Ale czy mamy prawo otworzyć to? Może lepiej byłoby oćwiczyć go i puścić.
— Ja nie kradłem. To pan mi porobił sińce na całem ciele. Proszę mi oddać moją świętość, a pójdę sobie.
— Zaczekaj-no chwilę. Obejrzymy to najpierw — rzekł ojciec Wiktor, rozwijając powoli pergaminowy „ne varietur“ biednego Kimballa O’Hary, jego świadectwo odejścia ze służby i metrykę Kima. O’Hara, mając jakąś niejasną ideę, że działa cuda dla swego syna — nabazgrał na metryce kilkakrotnie: „Uważajcie na chłopca. Uważajcie, proszę, na chłopca“ — podpisując się za każdym razem pełnem nazwiskiem oraz numerem swego pułku.
— Zgińcie Moce piekielne! — zawołał ojciec Wiktor, wręczając to wszystko Mr. Bennettowi. — Czy ty wiesz, co to ma wszystko oznaczać?
— Wiem, odrzekł Kim. — To wszystko należy do mnie, a ja chcę już odejść.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł Mr. Bennett. — On nosił to prawdopodobnie w jakimś celu. Może to jakiś żebraczy fortel.
— Nie widziałem nigdy żebraka, któryby mniej chciał pozostać w otoczeniu ludzi. Zaczyna się tu jakaś wesoła tajemnica. Czy wy wierzycie w Opatrzność, Bennett?