Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Stańcie i policzcie się!
A obaczywszy, że światła skupiły się w jednym miejscu, szepnął do jelenia:
— Pozostań przy mnie, bracie. Pozostań... póki nie... odejdę!...
W powietrzu ozwał się jakiś jęk, który niebawem wzmógł się w groźny pomruk, następnie zaś spotężmiał w huk, przechodzący wszelką granicę ludzkiego słuchu. Zbocze górskie, na którym stali wieśniacy, zatrzęsło się w ciemności i zakołysało wskutek jakiegoś uderzenia. Potem przez dobre pięć minut buczała w powietrzu jakaś nuta wyraźna, głęboka i przeciągła, podobna do niskiego C w organach, od której pnie sosen dygotały aż po same korzenie. Gdy skonał ostatni jej pogłos, nie dawał się już więcej słyszeć gromki stukot strug deszczowych o twardą skałę, jaki wpierw rozbrzmiewał o kilka mil opodal; zamiast niego wpadał teraz w ucho głuchy, stłumiony chlupot wody na miękkim gruncie... Głosy te starczyły za całą opowieść.
Żaden z wieśniaków — nawet sam kapłan — nie był na tyle śmiały, by przemówić choć słówkiem do Bhagata, który uratował im życie. Wszyscy przycupnęli pod sosnami i czekali nadejścia poranku. Gdy niebo poszarzało, jęli spoglądać w dolinę. Tam, gdzie wpierw był las, uprawne stoki i poprzerzynane ścieżkami hale, teraz widniało grząskie i szorstkie, w kształt wachlarza usypane rumowisko, na którego krawędzi zwisało kilka drzew, wyrzuconych korzeniami do góry. Ta maź czerwona podbiegła hen aż pod wzgórze, użyczające schronienia wieśniakom. Zatamowana tym usypiskiem rzeczułka poczęła się rozlewać w jeziorko ceglastej barwy. Z wioski, z drogi, wiodącej ku kapliczce, z samej kapliczki i lasu poza nią nie pozostało ani śladu. Całe zbocze, na milę szerokości i na dwa ty-