Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wieść pobiegła od domu do domu, a tymczasem zwierzęta, stłoczone w ciasnej przestrzeni, ławą falującą oblegały Bhagata. Sona sapał z niecierpliwości.
Ludzie wypadli na ulicę — było ich, razem wziąwszy, dusz około siedemdziesięciu — i przy blaskach pochodni ujrzeli Bhagata opartego o bok przerażonego barasingha, rzeszę małp, szarpiących go niespokojnie za rękawy, oraz Sonę, który ryczał przeraźliwie, przysiadłszy na ziemi.
— Wyminąć dolinę i wejść na najbliższą górę! — huknął Purun Bhagat. — Niech nikt się nie ociąga! My pójdziemy za wami!
Wówczas ludziska poczęli śmigać pod górę, jak to śmigać umieją jedynie górale. Wiedzieli, że w razie obsunięcia się ziemi należy wdrapać się na najwyższy upłaz poza doliną. Mknęli więc chyżo, brnąc z chlupotem przez małą rzeczułkę na dnie doliny, a dostawszy się na tarasowate poletka po drugiej stronie, jęli piąć się po nich z mozołem. Bhagat szedł za nimi, otoczony swą bracią. Wspinali się coraz wyżej i wyżej na przeciwległe zbocze, nawołując się wzajemnie po imieniu — hasłem używanym w wiosce. Tuż poza nimi sunął wielki barasingh, obarczony słabnącym coraz bardziej Purun Bhagatem. Szedł i szedł z wielkim trudem — aż na koniec zatrzymał się w cieniu gęstego lasu sosnowego, o pięćset stóp od podnóża góry. Ten sam instynkt, który ostrzegł go przed zbliżającą się katastrofą, szepnął mu teraz, że w tym miejscu będzie bezpieczny.
Purun Bhagat osunął się bezwładnie przy boku zwierzęcia, bo przenikliwy ziąb ulewy i zawziętość wspinaczki dały mu się śmiertelnie we znaki. Zanim jednakże omdlał, zdołał krzyknąć w stronę rozproszonych ludzi z pochodniami: