Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i gładkiej, jak powierzchnia kokosowej łupiny. Zwierzęta zadomowiły się już na dobre koło ogniska — każde z nich miało tam swoje miejsce. Pola z każdą porą roku zmieniały swą barwę; gumna napełniały się zbożem, opróżniały się i znów się napełniały; ilekroć zasię nadeszła zima, langury hasały żwawo wśród gałęzi, oprószonych śniegiem, póki z nastaniem wiosny małpie matki nie wyhodowały nowego pokolenia kłapouchych małpiątek w ciepłym zaciszu parowów. W wiosce mało się zmieniało. Kapłan się postarzał, a małe berbecie, które wpierw nosiły miseczkę żebraczą, teraz wysyłały z nią własną swą dziatwę. Gdy zaś pytano wieśniaków, jak dawno święty mąż przemieszkuje w świątyni Kali przy siodle przełęczy, odpowiadali: „Mieszkał tu zawsze“.
Pewnego roku nastały latem takie deszcze, jakich nie widywano w górach od dłuższego czasu. Przez trzy — prawdziwie „oblewane“ — miesiące dolina była spowita chmurami i rozkisłą siąpawicą; deszcz mżył bez przerwy, uporczywie, raz po raz przechodząc w nawalną ulewę. Kaplica bóstwa Kali po większej części stała w chmurach, a był i taki miesiąc, w którym Bhagat ani razu nie dostrzegł najmniejszego nawet skrawka wioski; ukryła się bowiem pod białym stropem mgły, który chwiał się, przesuwał się z miejsca na miejsce, falował i wydymał się w górę, ale nigdy się nie zwalił ze swoich filarów — z zalanych wodą stoków doliny.
Przez cały ten czas Bhagat nie słyszał nic, oprócz miliona drobnych strużek, szumiących to pomiędzy gałęźmi nad głową, to po rozmiękłym gruncie pod nogami — sączących się poprzez iglaste sosen korony — ociekających z koniuszków strzępiastej paproci — to znów toczących się utartymi dopiero co koleinami źlebów. Potem wyjrzało słońce, przywodząc błogą woń deodarów i różokrzewów,