Strona:Respha.pdf/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nami pogwar tłumów — poczęła zwalniać kroku, obejrzała się i widząc, że idę za nią, stanęła.
Podszedłem do niej. I znów to niepewne spojrzenie, nie mogące się zatrzymać musnęło mnie na mgnienie, odleciało — czy zasunęło się w siebie — a za chwilę wróciło i znów pierzchło.
Zapytałem się, czy się gniewa, że ją zaczepiłem. „Nie, tylko w pierwszej chwili to tak dziwnie. Przy tylu ludziach...“ Opuściła głowę, a podniósłszy ją po chwili i próbując patrzeć mi w oczy, zapytała:
— A zkąd pan wiedział, że — mnie można zaczepić? Szłam przecież jak inni... Myślałam, że nikt na mnie nie zważa...
Przeprosiłem ją i zaproponowałem przechadzkę. Prosiłem, żeby sam a wybrała w którą stronę, bo ja miasta nie znam. — „Dobrze, rzekła. Może w stronę rzeki?“ — Dobrze. — I poszliśmy. Podałem jej rękę, zawahała się — więc ująłem sam jej rączkę dziecinnie małą i zasunąłem pod swe ramię.
Szliśmy ulicą w dół ku jakimś rozległym błoniom, zalanym w odą i zasnutym gęstym, brunatnym, marcowym oparem. Przechodziliśmy koło starego kościoła na wzgórzu, koło jakiegoś pałacyku w kępie bezlistnych drzew. Pytałem ją o wszystko, co wpadało mi w oczy; ona objaśniała, opowiadała, prowadziła.