Strona:Respha.pdf/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

... I znów — jak przed laty — promieniał Kanaan pogodą rosistego ranka. Śród łanów dojrzewającego jęczmienia szedł polną ścieżyną samotny wędrowiec. Ptaszki mu dzwoniły pod cichem zasklepieniem nieba. Jaskółki przed nim leciały. Dłonią głaskał płową grzywą pola, które w lekuchnym podmuchu wiatru witało go szumem kłosów.
I zdala stary powitał go domek, śród jabłoni, które na płaski dach jego płatki kwiecia sypały. Białe lilje zazierały do okna.
Nic się nie zmieniło. Nie chciała Respha opuścić tych ścian, śród których wykołysała kiedyś swe szczęście, gdzie stały kołyski jej królewiąt i perłami dzwonił ich śmiech beztroski.
Tylko wnętrze dłoń królewska bogaciej przybrała. Domek został ten sam i serca w nim wierne. I nie uwiędła jeszcze piękność Resphy trochę bladością powleczona.
Zdało się Saulowi, że stargana przedwcześnie młodość w raca, bary mu prostuje i z serca zrzuca ciężar przeogromny.
Od progu jak niegdyś wyciągnął swe dłonie.
Ale mniej było okrzyków, mniej szumnej radości. Smutniej patrzały oczy Resphy i było w nich lękliwe pytanie, co go sprowadza pomyślność, czy udręczenie? Nieśmiało podeszli syny jego, w różowości zorzy lat chłopięcych — piękni jak był ojciec.