Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wanie Łucji. Zastał ją w salonie. Tańczyła. Minęła dobra godzina, zanim zdołał zamienić z nią kilka słów.
— Jakże się pani bawi? — zapytał.
Spojrzała nań z niepokojem:
— Co panu jest?
— Ach, nic — zbagatelizował — Czuję się trochę zmęczony. Odzwyczaiłem się już od wielkich przyjęć, tłoku i hałasu.
— Więc może pojedziemy już do domu? — zaproponowała.
— Jeżeli nie sprawi to pani zbyt wielkiej przykrości...
— Ależ żadnej — przerwała mu. — Zaraz poproszę o konie.
Pani Jurkowska próbowała ich zatrzymać, lecz w końcu uległa. Niezbyt długo nawet czekali na konie.
Na dworze padał deszcz. Siedząc w otwartej bryczce okryci kapturami burek nie mieli ochoty do rozmowy. Prawie całą drogę odbywali w milczeniu. Każde z nich przeżuwało własne myśli. Łucja rozpamiętywała oświadczyny Jurkowskiego. Wiedziała, że postąpiła słusznie. Uważała go za człowieka miłego i na wskroś porządnego. W żadnym jednak wypadku nawet wówczas, gdyby nie kochała się w Wilczurze nie zostałaby żoną tego młodego człowieka. Nie tylko dlatego, że nie odpowiadał jej jako typ, ale i z tej racji, że była przekonana o słuszno-