Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z lecznicy doktora Żuka, a policja z trudem zdołała tłum rozproszyć, by dać przejazd karetce pogotowia, która właśnie przywiozła jakiegoś pacjenta.
W samej lecznicy panował nastrój pogrzebowy. Jeden tylko bodaj profesor Wilczur nie przerwał swoich codziennych zajęć. Zdawał się nie dostrzegać wyrazu twarzy podwładnych, ani ich zdenerwowania, zdawał się nie wiedzieć o wzburzeniu na mieście, zdawał się nie słyszeć hałasującego pod oknami tłumu.
Kończył właśnie wieczorną wizytację pacjentów i schodził na dół w chwili gdy przywieziono nowego. Asystujący profesorowi doktor Kolski chciał zająć się jego przyjęciem, lecz Wilczur sam zbliżył się do lekarza Pogotowia, by pacjenta odebrać. Z noszy, z którymi dwaj sanitariusze skierowali się do sali przyjęć, rozległy się ciche pojękiwania, drogę znaczyły gęste krople czarnej krwi.
— Co to jest? — zapytał profesor Wilczur.
Lekarz Pogotowia wyjaśnił: roprawa nożowa, stan beznadziejny, kilka głębokich ran klatki piersiowej i brzucha. Tylko natychmiastowa operacja może coś pomóc. Dlatego właśnie przywiózł go tu, bo było najbliżej.
— Proszę go od razu na stół — zwrócił się Wilczur do Kolskiego.
Kolski zatrzymał się przez sekundę:
— Czy ma go operować doktor Rancewicz?
— Nie, ja sam się tym zajmę — odpowiedział Wilczur.
Kolski podbiegł wydać dyspozycje, po czym dopilnował rozebrania rannego z jego łachmanów. Był to jakiś włóczęga, o dawno niegolonej twarzy, przeciętej zresztą kilkoma nie głębokimi, lecz krwawiącymi ranami. Dogorywał. Nierówny oddech, przesiąknięty odorem alkoholu ustał prawie zupełnie.
Sala operacyjna była gotowa. Przyszła doktor Łucja, blada jak papier, o oczach zaczerwienionych od długotrwałego płaczu.
— Niechże pani idzie do domu — prosząco odezwał się Kolski. — Już ja wszystkiego dopilnuję. A tutaj nie ma nawet po co badać. Nie wiem czy go doniosą do sali operacyjnej.
Zjawił się profesor Wilczur. Pochylił się nad pacjentem, i wyprostował się, przecierając ręką oczy:
— Kto to jest? Ja znam tego człowieka. Ja go napewno kiedyś widziałem.
— Pogotowie podało tylko imię i nazwisko — wyjaśnił Kolski. — Nazywa się Cyprian Jemioł.
— Jemioł? — powtórzył profesor. — Skąd ja go znam?
Na progu zjawił się sanitariusz i oznajmił, że wszystko gotowe. Po zdjęciu prowizorycznych opatrunków okazało się, że rany nie są ani tak głębokie, ani tak groźne, jak to określił lekarz Pogotowia. Jedna tylko była wysoce niebezpieczna. Ostrze noża rozpłatało mięsień brzuszny i dość szeroko żołą-