Strona:Powieści z 1001 nocy dla dzieci.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedyś, gdy już dość długo byli w podróży, ujrzeli jakąś wyspę obok okrętu. Chcąc nieco lądu zażyć, zatrzymano okręt i kilku z podróżnych wysiadło na ową wyspę. Wyspa ta miała oryginalną powierzchnię. Grunt był miękki i grzęski, a jednakże nogi w nim nie grzęzły i nie walały się. Nie było na niej żadnych roślin.
Po jakimś czasie wyspa zaczęła jakby drgać trochę. Wtedy usłyszeli z okrętu wołanie kapitana:
— Śpieszcie się, ratujcie się, ta wyspa, na której stoicie, to Krak.
Zdumiony Sindbad; nie wiedząc, coby to być miało nie śpieszył się zanadto.
Tymczasem reszta tłoczyła się zawzięcie do wysłanej przez okręt szalupy. Sindbad wypytywał się najbliżej stojących, co by to miało być ów Krak. Naprędce objaśniono go, iż jest to ollbrzymie zwierzę morskie, które czasami wychyla po nad wodę swój olbrzymi grzbiet tworząc tym sposobem jakby wyspę. Kiedy zaś poczuje, że na nim ktoś jest, zanurza się tedy tak raptownie, powodując oczywiście zatonięcie wszystkich na owej domniemanej wyspie znajdujących się. Tak się działo i teraz.
Krak szybko zanurzał się pod wodę. Wszyscy ratowali się prędko; tak, iż cała szalupa zapełnioną została i odbiła od brzegu, a Sindbad pozostał. Wkrótce Krak kompletnie schował się pod wodę, zaś biedny Sindbad byłby utonął, gdyby nie to, iż złapał się za wielkie polano, jedno z tych, które przyniesiono na wyspę dla napalenia ogniska.
Tak trzymając się tego polana, płynął Sindbad po przestworzach morskich, będąc igraszką fal i oczekiwał zmiłowania Boskiego.