Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/536

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    By durzyć chłopców... tak sobie... bez celu
    Czy to, broń Boże, taka wielka zbrodnia
    Kochać jednego a bawić się z wielu?
    Wszak to miłości przeszkadzać nie może,
    A mego serca żaden nie przebodzie;
    Gdzie tam ich kochać? at, stworzenia Boże!
    Dobrze się pośmiać, potańczyć w gospodzie.
    Wszak kiedy Szymon powróci na końcu,
    Już wieczny rozbrat ze światem uczynim;
    Biedne chłopczyska — oni zgasną przy nim,
    Jak małe gwiazdki przy pogodnem słońcu.
    A czyż to lepiej, gdy się głowa pali,
    Od smutnych dumek kiedy serce więdnie?...
    Tak sobie myśląc, wciąż dalej a dalej
    Życie pustoty wiodłam nieoględnie.

    XXV.

    Młody parobczak, syn strzelca z pod gaju,
    Chłopiec wesoły, piśmienny, bogaty,
    Często a gęsto miewał we zwyczaju
    Do mego dziadka zachodzić do chaty.
    Czasem się zdarzy, kiedy niema dziada,
    Muszę go przyjąć, rada czy nierada.
    O niczem mówić nie lubił poważnie,
    Ale z nim śmiać się tak było wesoło,
    Że myślę sobie: ot tego podraźnię,
    Na tem coś wygra całe nasze sioło!
    Bogaty, wesół — on w każdą Niedzielę
    Zamówi skrzypce i miodu zakupi.
    Spogląda na mnie — trochę go ośmielę,
    Niechże się kocha, kiedy taki głupi!
    Jam siebie pewna: nie pokocham przecie
    Oprócz Szymona nikogo na świecie.
    I tak się stało... Bywało co święta
    Aż drży gospoda od tańca i skrzypiec;
    Wdzięczne mi były wioskowe dziewczęta,
    Lało się zdrojem i piwo, i lipiec;