Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/535

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Że Szymon, we mnie taką widząc zmianę,
    Gorzko zaboleć w głębi duszy może;
    Dziwne wyrzuty aż dotąd nieznane
    Gryzły mię z rana, gdy oczy otworzę.
    Gdy jakaś władza w głębi piersi skryta
    O całodzienny rachunek zapyta...
    Och! niepodobna być z sobą sam na sam!
    Mówiłam, ręce łamiąc rozpaczliwie:
    Idę do ludzi — pracuję we żniwie,
    Albo na łące śmieję się i hasam.
    Zwano mię pustą — a nikt i przez chwilę
    Nie chciał odgadnąć, co ten śmiech porusza!
    Miałam przyjaciół, przyjaciółek tyle,
    Przecież nie zgadła ani żywa dusza:
    Ani mój dziadek, co stawiać więcierze,
    Często się chwalił, że zna świat nielada,
    Ni moja matka, co modląc się szczerze,
    Zawsze bywało o sumieniu gada;
    Ni rówiennice — przecież są młodemi,
    Młodego serca tajniki znać muszą...
    O! gdzie tam! gdzie tam! dobrze śmiać się z niemi,
    Lecz trudno duszy rozmówić się z duszą...
    Jedenby Szymon zgadł w najprędszym czasie,
    Ale go niemasz na nieszczęście moje.
    A mówiąc szczerze — och, ojcze Tarasie!
    Już jego przyjścia czułam, że się boję.
    Że będzie cierpiał nad moją odmianą, —
    Chciałam go widzieć, nie będąc widzianą.
    — Zagłuszyć wyrzut, co dręczył kryjomu,
    Nigdzie nie lepiej jak w rówiennic kole;
    Więc byle chwilka, wymykam się z domu,
    Z towarzyszkami śmieję się, swawolę.
    A kiedy czasem, wracając z roboty,
    Któryś parobczak zjawi się do grona,
    To jeszcze więcej śmiechu i pustoty,
    To jeszcze bardziej byłam ożywiona.
    Z taką się myślą oswajałam co dnia: