Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W mgłach letniej nocy z echem się rozpływa.
Pomimo pieśni, mimo tańca gwary,
Kmiecy rozhowor rozlega się głośno:
Daj Boże zdrowie! oto pan nasz stary!
Niechaj mu dziatki na pociechę rosną,
Niech syny jego na tej samej ziemi
Będą panami nad syny naszemi!

XVI.

— Oj, źle Szymonie! źle sąsiedzi moi!
Tylko u Boga miłosierdzia proście:
Wczora pan karmi, wczora żeńców poi,
Dziś szumią inni na folwarku goście.
Słyszę, nasz dziedzic, gdy jechał za morze,
Taki dał rozkaz do swych komisarzy:
Wygnać Łagodę, bo źle gospodarzy,
A wioskę jego dać panu Zaborze.
Tak, kurząc lulki a idąc do pracy,
Pomiędzy sobą gwarzyli wieśniacy.
— Wygnać z dzierżawy? co się tobie marzy! —
Rzekł na to drugi: ależ jak? i za co?
— Od czegóż głowa i rozum pisarzy?
Znajdą przyczepkę — bo za to im płacą.
Daj się im w ręce! — jak opiszą człeka,
To aż zapomnisz o swym własnym rodzie.
Ot słyszę za to, że gdzieś dach zacieka,
Aż tysiąc złotych liczą na Łagodzie.
Stary... wiadomo... do wszystkich się garnie,
Każdemu ufał, zawierzył na skoro,
Ot i podeszli... oczernili marnie...
Teraz chudobę ostatnią zabiorą...
Ze złym człowiekiem i nam sprawa krucha:
Pana Zabory niebezpieczne oko,
Dziedzic daleko, a Pan Bóg wysoko,
Zabora skargi niebardzo wysłucha.
Dobrze nam było ze starym Łagodą,
Bóg raczy wiedzieć, czy tak będzie dłużej,