Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wicher się wkradał przez okna i szczyty,
Jęczał od gzemsów ceglanych odbity;
Puhacz wychylił ze strzelnicy głowę
I wydobywał jęki nadgrobowe.
Smutniej nad wichry, smutniej nad puhacze,
Młoda sierota narzeka i płacze:
O ludzie, ludzie! niech Bóg nie pamięta!
Jestże na ziemi sprawiedliwość święta?
Rodzice zmarli, zgorzał dach mej chaty,
Czyha na cnotę złoczyńca bogaty,
Abym służyła za hańby narzędzie,
Zbrojne pachołki ścigają mię wszędzie!...
Muszę uciekać i tułać się z dali,
Kryć się od ludzi, by mię nie wydali.
Straszno mi w nocy! przypadłam bez znaku
Na grobie matki w cmentarnym sośniaku;
Ach! przed zbrodniarza dzikiemi oczyma,
Nawet na grobie przytuliska niema;
I tam mię ścigał — biegnę na bezdroże,
Te puste gruzy ocalą mię może;
Lecz przyjdzie jutro — ja wyjść stąd się boję,
Umrę od głodu — o losyż wy moje!!
Za cóż ja, za co mam cierpieć tak srogo?
Nie mam na świecie nikogo! nikogo!
O! znam ja kogoś, co mi rękę poda:
Jemu dla biednej i życia nie szkoda!
On mię tak kocha, mnie przy nim tak miło,
Jeszczeby szczęście sierocie wróciło!
Lecz biednym myśleć o szczęściu nie wolno,
On sam na chleb swój pracuje mozolno,
Z pracy rąk jego wyżywienia czeka
Zgrzybiały ojciec i matka kaleka.
Och! marnych groszy gdyby choć niewiele,
Wnetbyśmy wiarę przysięgli w kościele,
Potem, gdzie oko, gdzie poniesie noga,
Na krajby świata uciekli od wroga.