Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecą w sto koni, na śmierć obojętni;
Wesołe echo po zwaliskach tętni,
Mieczami brzęczą, a tu nuta żwawa,
Bojowa surma serca im dodawa.
Zsiedli z rumaków i w szykownej parze
Tłoczą się w ważkiej i ciemnej pieczarze,
Weszli do lochu — cofnęli się w trwodze...
Widmo rycerza klęczy na podłodze.
Wbiega podskarbi (a śmiały był dosyć),
Każe rycerstwu cały skarb wynosić...
Widmo spojrzało strasznemi oczyma,
Wzniosło prawicę, do boku się ima,
I z dzikim zgrzytem, coby wzruszył skały,
Wyciąga z pochwy swój miecz zardzewiały.
Zwarli się bojem — szczękła stal na stali,
Trupie żelazo jakby ogniem pali,
Rąbie pancerze i gruchoce kości,
A brytan skuty wścieka się ze złości,
Skacze rycerstwu na piersi, na ramię,
Zakrwawią ręce i oręże łamie;
Kto się posunie, już na ziemi leży,
Widmo zrąbało secinę rycerzy.
Nie walczyć z duchem! — wykrzyknęli starzy —
Nas nie przemogli Szwedzi ni Tatarzy,
Przemogło widmo, na jawie czy we śnie...
Trudno dotrzymać, gdy rażą boleśnie!
Więc bladzi, we krwi, wybiegli z podziemi,
A jęk grobowy ozwał się za niemi.
 

V.
Mówią o skarbcu i starzy, i młodzi,

Po całym kraju powieść się rozchodzi;
A lud się dziwi, że nie dany zgoła,
Ni dla ojczyzny, ani dla Kościoła.
Jesienną nocą, sierota z poblizka,
Przyszła w ruinach szukać przytuliska.