Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Upadł, ale nie jęknął, jak gdyby był z głazu...
Lecz walka się usuwa niby w głąb obrazu,
Błyska ogień wystrzałów, migają pałasze,
I widziałem zgon starca — posłuchaj mię wasze.

XXIV.
SEN DEFINITORA.
Ze wzgórza widać, jak dym się czerni,

Słychać z daleka strzelbę armatnią,
A na pagórku bracia pancerni
Oddają komuś posługę bratnią;
Kształtem namiotu rozpięli płótno,
Stanęli kołem i gwarzą smutno.
A pod namiotem, z głową u siodła,
Leży dziad siwy w grubej opończy;
Kula mu stare czoło przebodła,
Po białych włosach krew mu się sączy;
Na piersiach stalna łyszczy się łuska,
A starzec z dumą po wąsach muska,
A wkoło starca cisz uroczysta.
Trzech zbrojnej szlachty otacza łoże:
Jeden coś pisze — pewno jurysta;
Drugi puls maca — to lekarz może;
A trzeci skłonił głowę do łona, —
To syn żałosny tego, co kona.
— Cóż? — jęknął chory — mijają chwile,
A księdza niema, ach! ani blizko:
Jeden Bernardyn a rannych tyle,
Pewno obchodzi pobojowisko...
O duszo moja, o duszo biedna!
Któż cię rozgrzeszy, z Bogiem pojedna?
— Bredzisz rotmistrzu, ot byle skrucha,
Bylebyś w sercu nie miał rozpaczy,
Sam Bóg spowiedzi twojej wysłucha,
Sam Bóg i grzechy twoje przebaczy;
Odbyłeś spowiedź tuż przed potrzebą,
Umierasz w boju — toć pewne Niebo.