Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A taki straszny wyraz oblicza,
Że gdy go przyśnię i dziś mi trwożno...
Wskazał prawicą na dwór Brochwicza,
Potem na naszą miedzą przydrożną,
Otworzył usta, wlepił wzrok we mnie,
I trzy wyrazy jęknął podziemnie:
Redde quod debes!!
— Kto tu?! — krzyknąłem.
Choć pierś zamarła ledwie kołata,
Czuję pot zimny leje się czołem —
Wtem zniknął upiór z tamtego świata.
Lecz wyobraźnia, strachem nabita,
Jeszcze go widzi na ciemnej błoni!
Uciekam polem, ot zda się goni
I trupią ręką za szyję chwyta.
Wbiegłem do domu — wszyscy już spali,
Więc bez pamięci na łoże padłem.
Chłód mię przejmuje, gorączka pali —
To zda się walczę z jakiemś widziadłem,
To widzę matkę Zosi surową,
To mię mój ojciec przeklina marnie,
To zważam każde kochanki słowo,
A w każdem słowie nowe męczarnie.
W takich torturach duszy i ciała
Chciałem gdzieś uciec, lecz się nie dźwignę, —
Nakoniec jutrznia gdy zaświtała,
Sen ukołysał ciężką malignę...

XXI.
Przespałem tydzień — strach co mi się marzy!

Ciało jak kamień, a dusza — jak w piekle,
Modlę się we śnie, to przeklinam wściekle,
I widzę ojca, domowych, lekarzy,
A choć się ocknę, to w myślach nie sprawię,
Co było we śnie, co było na jawie.
Gdym wreszcie oczy otworzył przytomnie,
Dwóch dobrych starców przy mem łożu baczę: