Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wychylił na świat głowę czerwoną,
I drżącem światłem trysnąwszy w oczy,
Trochę mi ulżył cierpień ogromu.
Choć w piersiach ciężar, głowa się mroczy,
Niepewnym krokiem szedłem do domu.

XX.
Księżyc z za chmury przyświeca mgławo,

Gdzieś tam ogniska błyszczą za milę,
A tutaj sterczą w lewo i w prawo
Drzew i chat wiejskich czarne profile.
Droga znajoma, ach! i jak jeszcze...
Znam każdą trawkę, w nocnej pomroce,
Wiem jak tutejsza olcha szeleszczę,
Jak tu pod olchą strumień pluchoce.
Tu każda trawka, fala i listek
Zda się żegnają, coś do mnie kwilą.
Tyle wspomnienia ! tu świat mój wszystek,
Tu moje Niebo było przed chwilą!
A teraz, teraz... piekielne bóle
Nad memi pierśmi pastwią się srodze...
Idę jak martwy — wbiegam na pole.
Pod rotmistrzowy kurhan przychodzę.
Wśród czarnej nocy brnę nieprzytomnie, —
Wtem coś jęknęło — dreszcz przebiegł po mnie.
Spojrzę: dziad jakiś... biały, wysoki,
Stoi ode mnie tuż o dwa kroki.
— Kto tu? i poco? — krzyknę do dziada,
Bo w trwożnych piersiach zamiera słowo.
Starzec jak martwy nie odpowiada,
A tylko głośniej jęknął grobowo.
Wzrostem jak olbrzym — jak leśna jodła,
Ubrany w białej, grubej opończy,
Snadź kula czoło jego przebodła,
Po białych włosach krew mu się sączy,
Na piersiach stalna błyszczy się łuska,
Szeroką ręką po wąsach muska;