Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jest Bóg, jest przyszłość — ej panie Janie!
Gdy będziesz płakał, to wnet uciekę.
Spieszą do matki, matka się gniewa,
A my tu marnie kwilim jak dzieci.
Kto na kominek przyniesie drzewa?
Kto jej tak jasno ogień nanieci?
Kto ją beze mnie do snu ugada?
Ja kocham mamę jak własną duszę;
Dziś mi na wieki pana sąsiada
Każe pożegnać — i spełnić muszę.
Bo tam źli ludzie jeszcze powiedzą,
Żeśmy znęciły młodego ptaszka,
By wam wyłudzić pole za miedzą,
Że nasza miłość — at sobie... fraszka.
Piękna to fraszka... serce tak boli,
Matce się zdaje, że to daremno!...
Czyż nigdy ojciec twój nie dozwoli.
Aby Dęboróg łączył się ze mną,
Z córką Brochwicza?... Ej te przestrogi!
Niby twój ojciec taki już srogi,
Niby ja nie wiem, że ciebie pieści,
Chociaż się zdaje trzymać na wodzy?
Ej ci rodzice I niby to srodzy,
A znieść nie mogą naszych boleści.
Ot jestem pewna — o rękę Zosi
Ojciec przyjedzie i sam poprosi.
Wtedy się chyba... wtedy obaczym!...
Bądź zdrów — nie traćmy dobrej nadziei...
I tak szczebiocąc z śmiechem i płaczem.
Znikła w zaroślach ciemnej alei;
Tylko jej piosnkę słychać z daleka —
Czy chce łzy pokryć? czy marzy świetnie
Może ode mnie rada ucieka —
serce! serce szesnastoletnie!
Jak bezprzytomny padłem na ziemię
O bolejące szarpałem łono.
Księżyc, co dotąd za lasem drzemie,