Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
VIII.
Przyszło lato — spalone od słońca powietrze,

Ledwie daje odetchnąć osłabionej sile;
Był to pewnie sianokos, czas po świętym Pietrze,
Bo leśny bąk i owad dokuczał nietyle.
Błąkałem się w gęstwinach, snadź blizko gdzie błoto,
Bo obecność szatana czuła się jak plaga;
Złe myśli tak mi czoło, tak mi serce gniotą —
Chciałem je spędzić krzyżem, i krzyż nie pomaga.
Nuda, głód, czarna rozpacz i zwątpienie ducha,
Nawet topór wypadał z osłabionej ręki.
— A widzisz — szeptał szatan — jak źle kto nie słucha!
Już dzisiaj, stary głupcze, nie znosiłbyś męki!
Wszak tobie trzeba wisieć, bo któż tego nie wie?
Zbrodnia się prędzej później wyjawi przed rzeszą,
Lepiejż na szubienicy wisieć, niż na drzewie?
Kiedy lepiej — to czekaj, aż ciebie powieszą!
— Nie — rzekłem — czekać nie chcę, bo życie tak dręczy!
Ot, poszukam gałęzi, co się nie obłamie...
Podniosłem w górę oczy — coś huczy, coś brzęczy,
Aż tu pszczółka lecąca ukłóła mię w ramię.
Patrzę, a tu na drzewo rój spuścił się pszczelny,
Piękny rój... krew poleska wzięła swoją władzę...
Czekajcie... nim pomyślę o drodze śmiertelnej,
Pierwej rój ten obiorę i w ulu osadzę.
Bo wy, państwo, nie znacie poleskiego rodu:
U nas pszczoła to rozkosz, to bogactwo człeka,
I mój dziad, i mój ojciec, i ja sam za młodu
Znałem się na pszczelnictwie. — Ot będzie pasieka!
Skoczyłem do roboty żwawo i radośnie,
Zebrałem rój do czapki, jak powiedzieć słowo,
I wydrążywszy kłodę w niedalekiej sośnie,
Wpuściłem moje pszczółki na siedzibę nową.
To mi zabrało czasu cały dzień wesoły;
Wieczorem już do śmierci ochota nie bierze,
Chce się jutro obaczyć, czy przyjmą się pszczoły?
Więc przeżegnałem pszczoły, zmówiłem pacierze,