Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jam człowiek nieuczony, roił czasem w głowie,
Że pokuta i praca moją winę zgładzi.
Otóż jam pokutował jak duch tajemniczy,
Co jęczy w suchej wierzbie i wzdycha do Nieba;
Pracowałem ze łzami, jadłem chleb goryczy...
Gdzie tam chleb?! co ja jadłem za kawałek chleba!
Bo co to kawał chleba w rodzinnym zakątku!
Co to chata! spokojność! i chleb na wieczerzę?!
Bez chleba człek zapomniał, że jeszcze nie zwierzę...
Lecz słuchajcie mię, pany, słuchajcie z początku.

VI.
Darłem się przez gęstwinę, zmykając pogoni:

Czy wiatr w zlodowaciałe gałęzie zadzwoni,
Czy śnieg skrzypnie pod nogą, czy zawadzę o co,
Czy puszczyki na dębach w skrzydła załopocą,
Mnie się widzi tuż pogoń — pod piersią zdrętwiałą
Sam w sobie niosłem pogoń, bo sumienie gnało,
Gnała jakaś obawa, jakaś myśl zwierzęca.
A tutaj wiatr ze śniegiem w gęstwinach się skręca,
Zawiewa moje ślady — choć odzieżą ciepła,
Cały skrzepłem od chłodu, tylko myśl nie skrzepła.
Wreszcie, choć w głowie szumi, choć pod sercem boli,
Zimny wiatr krew gorącą ostudził powoli.
Spojrzałem wkoło siebie, wspomniałem o strzesie,
Nie pierwszyzna strzelcowi zanocować w lesie!
Patrzę... rozpierzchłe myśli zbieram pomaleńku...
Jest hubka i krzesiwo, jest siekiera w ręku,
Jest strzelba za plecami i mieszek borsuczy.
No — myślę — przez dni kilka nędza nie dokuczy,
Przetułam się dni kilka! a potem?... O Boże!
Śmierć z głodu albo z chłodu na bezludnym borze!...
Ot tutaj ciemna jodła z kudły rzęsistemi
Opuściła gałęzie aż do samej ziemi,
Tu będzie na noc chata! to i cóż, że chata?
Nie zasnę, bo mi serce okropnie kołata, —
Ale trochę wypocznę. — Podsuwam się blizko...