Strona:Poezje Teofila Lenartowicza2.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czy śnieg nie opadł, czy się nie zluzował.
Wszystkiemi siły bił w te śnieżne ściany,
Czy nie wybije przez nie świt rumiany.
Ale napróżno, wtedy krzyk straszliwy
Wydarł się z piersi matki nieszczęśliwéj,
Gdy ojciec stary wiodąc wzrok złowrogi
Podniósł góralski swój topór z podłogi.
Ale gdy kamień do ostrza przyłożył,
Tak zadrzał cały i tak się zatrwożył,
Że spuścił rękę i skamieniał z męki,
Bo na krew swoją nie mógł podnieść ręki.
A chłopiec: ojcze nie bójcie się ino,
Jak ja nie zginę, toć wszyscy poginą.
Patrzcie na dzieci na matuchnę biedną,
Mają mrzeć wszyscy, toć lepiéj że jedno.
A potem ja wam i tak nie przydatny,
I już jesteście na nas bardzo stratny.
Franek już dobrze na górskie polany
Z drugimi może wyganiać barany,
Izaak także grzechem się nie zmazał,
A szedł posłuszny kiedy Pan Bóg kazał.
To czemuż jabym śmierci miał się trwożyć,