Strona:Poezje Teofila Lenartowicza2.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zasypka śnieżna bez końca się zdała,
Siły ustały, i ręka omdlała.
Do tego ogień zagasł na kominie,
Od téj wilgoci co ze śniegu płynie,
Topniejącego nad słomianą strzechą,
I z tą się wreszcie rozstali pociechą.

Nie mogąc drzwiami, wywalił okienko,
I począł silnie śnieg rozgarniać ręką.
Palce zgrabiały, nie odbił dwóch łokci,
Kiedy krew jęła bryzgać z za paznogci,
I trzeba było próżny trud odłożyć.
Za cóż więc Pan Bóg chciałby nas umorzyć,
Tak myślał prostak i do Boga wołał,
Bo wielkich grzechów przypomnieć nie zdołał.
Chwile jak lata, a za każdą chwilą,
Dzieci po kątach wygłodniałe kwilą.
Straciwszy wszelką nadzieję rodzice,
Na naleciałą upadli śnieżycę,
A wtedy dzieci krzyczały ze łzami:
Czyż nikt nie przyjdzie wyrwać nas z téj jamy?