Strona:Podróż Polki do Persyi cz. II.pdf/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gi. W odrapanej i zadymionej izbie balakhaneh, do której wchodzimy po drabiniastych schodkach, stoją dwa tapczany z białego, a raczej z czarnego już drzewa i stół kulawy. Pomimo nieopisanego zmęczenia, nie spoczęłabym na tych tapczanach. Szczęściem, mamy teraz z sobą polowe łóżka. Mustyki kąsają zawzięcie; powietrze tak ciężkie i duszne, że mimo okien otwartych, a właściwie nieistniejących, oka zmrużyć nie można; męczymy się tak do samego ranka.
24-go września. Wyjeżdżamy wcześnie z tego ponurego Pa-czinaru, ażeby skorzystać z chłodnych godzin poranku i dociągnąć przed wieczorem do następnej stacyi, gdzie chcielibyśmy wypocząć wreszcie nieco; przejeżdżamy okropny most, na którym zręczność naszych koni wystawiona jest na ciężką próbę. Jedziemy wzdłuż doliny Szah-Rudu (rzeki królewskiej), dopływu Sefid-rudu (rzeki białej). Łoże rzeki wyschło prawie, otaczają je krwawą czerwienią fale pagórków i świeża zieleń trzcin i sitowia.
Bez jednej chwili wypoczynku, bez żadnego posiłku spędzamy dziesięć godzin na koniu, galopując często, gdy droga nieco równiejsza; stajemy wreszcie o 4-ej popołudniu w Mendżylu, wiosce, do której dążyliśmy. Nieprzytomna prawie padam na łóżko i usypiam snem tak ciężkim, że nie słyszę burzy, piorunów i grzmotów, które rozszalały się nad górami i wstrząsają ścianami nędznego czaparu.
25-go września. O 5-ej zrana jesteśmy już znów w drodze; przebywamy mozolnie rzucony na Sefid-rud słynny na całą Persyę most Mendżylu,