Strona:Podróż Polki do Persyi cz. II.pdf/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tężnych doz eteru trzymam się na koniu. Najgorszą część drogi przebywamy teraz nocą; na szczęście towarzyszy nam pełnia księżycowa. Jasno jest, jak we dnie; srebrne blaski kładą się na górach, które muszą się mienić w słońcu wszystkiemi kolorami tęczy, takie bogactwa mineralne kryją, w takie nieprawdopodobne, a prawdziwe jednak przybierają się barwy. Jedne niebieskie, drugie purpurowe, dalej żółte i białe, nie widzę już tych, które leżą na dalszym planie. Góry piękne, w których chciałoby się szukać pałaców z bajki czarodziejskiego Sezamu, otwierającego skarby swych wnętrzy oślepionym wspaniałością ich przybytków oczom.
Lecz jaka opłakana droga! W dół się teraz spuszcza po ścieżkach prawie prostopadłych, po których pną się może z łatwością kozły skalne i giemzy, lecz na których ludziom i koniom utrzymać równowagę nie łatwo. Raz po raz z pod stopy zwierzęcia kamień stacza się w przepaść. Czerwagarzy zmuszają nas do zejścia z koni w ponurym wąwozie, po którym przed wiekami chodził chyba gniew boży, nad którym szalały kataklizmy, wyrywając z posad skały, łamiąc je i druzgocząc.
Idziemy parę godzin po tych obłamach kamieni, upadam kilka razy, daleko lepiej byłoby mi na koniu. Wreszcie widzę dachy wioszczyny, to Pa-czinar, stacya, w której wypoczniemy. Oddalony od wioski wznosi się samotny na wzgórzu „czapar-khaneh,” najbrudniejszy i najsmutniejszy z tych, które dają nam przytułek i nocleg podczas tej dro-