Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obładowane muły, konie i osły. Wielbłądów tylko niewiele widzę.
W porcie snuje się tłum różnojęzyczny i różnobarwny.
Są tu Kurdowie w jedwabnych żółto-wiśniowych zawojach, Arabowie w białych burnusach, Turcy w czerwonych fezach, tatarzy w tułupach futrem na wierzch wywróconych i w płaskich baranich czapkach, Persowie w długich płaszczach o rękawach szerokich. Płaszcze te, rozwiewając się, ukazują atłasowe żupany, zielone, fioletowe lub karmazynowe. Na głowie mają wysoką „kholę”, czarną, barankową czapkę, zwężającą się ku górze.
Drugiego zaraz dnia pobytu w Trebizondzie wybieramy się do bazaru, by zaopatrzyć się na drogę w cukier, herbatę, kawę i wszelakie konserwy.
Bazar jest ciasny i brzydki, na szczęście kryty całkowicie dachem, dzięki czemu unikamy przemoknięcia, mimo spadającej z gwałtownością ulewy.
Jak we wszystkich miastach wschodu, bazar składa się z kilku wyraźnie odgraniczonych części. W jednej mieszczą się dywany, w drugiej wyroby miedziane, inną zajmują jubilerzy.
W tej ulicy gromadzą się krawcy, w tamtej szewcy, dalej jeszcze handlarze produktów spożywczych.
Kupcy nie zadają sobie najmniejszego trudu, by przyciągnąć publiczność. Podwinąwszy nogi, siedzą obojętnie, paląc „narghile” lub kaljan, albo zapijają herbatę z maleńkich szklaneczek.
Szczególna i miła nad wyraz niespodzianka