Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szą nawet pogodę jest trudny, a w złą niemożebny.
Trebizonda pnie się po urwistem wybrzeżu; a za tło służą jej góry, lasem porosłe.
Potężne skały, jakby ręką olbrzymów wyciosane, wrzynają się głęboko w morze, wiecznie rozgniewane, wirujące, toczące kłęby piany, które rozbijają się z szalonym impetem o twardy granit wybrzeża.
Dziką muzykę rozszalałej fali wciąż i wszędzie tu słychać; budzi on ze snu i do snu kołysze.
Na okręt znów wdzierają się gromady przewoźników; nie wiem, jak mnie przenoszą do łódki, tańczącej po bałwanach, kładącej się bokiem to na jednę, to na dragą stronę. Cierpię nieopisane katusze.
Na lądzie oglądają paszporty i rewidują podręczne pakunki. Kufry i paki czeka inspekcya drobiazgowa do smieszności, która odbędzie się później. Tymczasem idziemy da hotelu.
Nie zdążyłam jeszcze zamknąć ostatniej walizki, a już rzuca się na nas gromada obdartusów, wydobywając z gardła ogłuszające wrzaski. Zbierają szybko bagaże, jeden wydziera mi z rąk parasol, drugi pled, trzeci chwyta laskę męża i tak piętnastu przynajmniej dźwiga paczki, na któreby w Europie czterech wystarczyło. Prawda, że zadawalniają się zapłatą minimalną.
Gestykulując zawzięcie, wymachując zamaszyście walizkami, pędzą przed nami po stromych