Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bywa; wspaniały pałac jest zaniedbany, a otaczający go naokół rozległy i cienisty park wygląda na raj opuszczony.
Wciąż mamy przed sobą Demawend, którego śniegi olśniewająco iskrzą się w słońcu.
Do Teheranu dojeżdżamy, nie spodziewając się go prawie. Nie poprzedzają go bowiem, jak Khoj i Kasbin, długie szeregi ogrodów i szarych murów. Nagle widzę z poza skrętu drogi kilka kopuł, kilka minaretów, szare błotniste masy domów i ogrodzeń, nagie szczyty topoli i rozłożyste gałęzie platanów. Oto już „Der-waseh Kasbini“[1] jedna z dwunastu bram miasta, zdobna w niebiesko-białe majoliki i strzelająca w niebo smukłemi turkusowemi wieżycami.
Bramy strzegą wojownicy o minach sennych, przybrani w czerwone mundury. Na głowie mają nizkie czapki barankowe, ozdobione z przodu złocistą blachą, na której, nad lwem Iranu, wschodzi pucołowate słońce.

Jesteśmy w mieście. Jedziemy wzdłuż brudnych, o niezachęcającym wyglądzie ulic, między murami z błota, tudzież rzędami topoli i platanów. Przez nową, niższą, mozajką zdobną bramę wjeżdżamy na obszerny plac kwadratowy, na którym panuje ruch ożywiony: krążą tu pojazdy i toczy się tłum przechodniów. Dalej przez takąż, jak poprzednia

  1. Der — drzwi, waseh — otwarte.