Strona:Pod lipą.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spędzonej szlachcie, włościanom, każą stać i patrzeć.
— „Dla przykładu“! — woła pułkownik Borejsza — dla przykładu, pokażemy wam, co możemy zrobić z całej Polski, z całej waszej ziemi, z ludem waszym i wami!...
Bydło wypędzone ze stajen ryczy, przeraźliwym krzykiem napełniając okolice... 2,000 wozów naładowanych dobytkiem, tworzy w mroku nocy jakiś dziwny, długi łańcuch, rozciągniony dokoła wsi, a tłumy, stojące wolno zdają się jakoby widmami zstąpionymi kędyś z oddali, które skamieniały pod grozą lęku i trwogi...
— Co to będzie? — szepce jeden, drugi i dziesiąty... a ciemna noc nie przynosi żadnej odpowiedzi, nie rzuca słowa wyjaśnienia. Na wzgórku, za wioską kozacy rozpalili wielkie ognisko, pieką przy niem drób - piją gorzałkę i śpiewają dzikie pieśni. Blask ogniska rzuca się krwawą łuną na blade twarze Litwinów, stojących przez całą noc pod wsią, a na nie jednej twarzy lśnią łzy, ciężko się toczące w bólu milczącym.
O 3 rano... pułkownik Borejsza dał rozkaz.
Sałdaci rzucili się do wsi, poczęli budzić śpiących i wołać:
- Wstawajcie!... wychodźcie w tej chwili!...
Przerażeni mieszkańcy wychodzą z chat, ledwie jaką taką odzież na siebie narzuciwszy.
Dobrze, bardzo dobrze jeszcze było tam, gdzie poczciwszy sałdat szepnął z cicha: