Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sympatyę dla niego, bo nie lubię naiwnych ptaków, ale pociągnęła mnie trudność zadania. Odwiedziłem go w więzieniu i zaofiarowałem mu bezinteresownie moją pomoc. Przyjął mnie jak dobry bóg grzesznika. Dogadać się z nim nie mogłem. Ja mu przedstawiam niebezpieczeństwo i potrzebę ratowania się, a on mi ciągle powtarza jedno, jak kukułka: kochaj, kochaj. Kogo, za co, po co — nie tłomaczy. To jest bzik!
Heron. Przebiegły filut, który bzikiem się przykrył.
Kobus. Więcej ma przebiegłości niemowlę. Uroił sobie, że ludzi zbawi miłością i wtyka ją każdemu, jak słodki migdał. Gdyby świat rzeczywiście leżał na dnie morza, a ktoś mu się przyglądał z powierzchni przez całą głębię wody, widziałby go wyraźniej, niż on. Próbowałem mu przetrzeć zaspane oczy. Daremnie. W końcu żal mi się marzyciela zrobiło, więc zacząłem go przekonywać, że osią życia nie jest żadna miłość, ale samolubstwo. Człowiek powieszony za dwie nogi — mówię mu — ma więcej przyjaciół, niż powieszony za jednę. Szczęśliwy bywa lubiany tylko wtedy, kiedy jego szczęście jest zajazdem, w którym każdy może mieszkać i używać bezpłatnie. Najgorętszy przyjaciel woli leczyć twe rany, niż patrzeć na twe blizny, Pozwalamy innym ludziom żyć dla tego, że nie możemy zająć całej ziemi i zjeść wszystkich jej pokarmów; okazujemy szczególny szacunek starcom dlatego, że oni już niedługo przeszkadzać będą żyjącym. Życie jest cierpieniem i wstrętem, to też pierwszym