Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale trwało to niedługo. Tylko dwoje najmłodszych dzieci nie zdradzało choroby. Trinkbier słyszał ich oddechy równe, swobodne, głębokie, które jego uwadze pozwalały z zadowoleniem odpocząć po dręczącem wsłuchiwaniu się w inne.
Daremnie usiłował zasnąć. Już znużenie kleiło mu powieki, gdy znowu chrapliwy kaszel lub ostre rzężenia spłoszyły senność.
Wstał, zapalił świecę i obejrzał dzieci: wyglądały zdrowo, czerwono, a nawet oddychały cicho, bez tych skrzypień świstów i chrypień, które przedtem tak grały. Wywnioskował więc, że to tylko cisza nocy potęguje głosy i położył się do łóżka.
Wprawdzie przykry chór oddechów zabrzmiał z poprzednią mocą, ale Trinkbier słuchał go obojętniej i zaczął rozpamiętywać wypadki dnia ubiegłego: rozmowę z prezydentem, uporczywe gwizdanie jednego towarzysza, perswazye drugiego, protest w zgromadzeniu demokratycznem i napaść brutalów, wreszcie artykulik gazety i nakaz rządowy, co do usunięcia obcych żywiołów. Chociaż w szeregu tych obrazów przesuwały się i ciemne, więcej widział jasnych i, podsumowawszy dodatnią stronę swojego życia, otrzymał pewność zupełnego bezpieczeństwa. Na dworcu szaruga listopadowa dmuchała wyjącymi wiatrami i pluskała deszczem; Trinkbier myśląc o tułaczach, którzy będą musieli śród chłodu i wilgoci opuszczać swoje siedziby i porównywając z ich niedolą swój los, osła-