Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szkoda — rzekł do przyjaciela — że prezydent nie pozwolił mi samemu napisać wyjaśnienia.
— Ależ on to lepiej zrobi od ciebie. Bądź spokojny pamięta twoje usługi przy wyborach, a jako narodowo liberał podeprze cię całemi plecami.
W tej chwili niemy świadek zagwizdał tak przeraźliwie, że Trinkbier aż drgnął.
Usiadł przy dawnym swym stoliku i zaczął pracować. Z drugiego pokoju doleciało go kilkakrotne ciche gwizdnięcie, potem śmiech, który mu się nie podobał, a potem już tylko słychać było skrzypienie posuwanych po papierze piór.
Czasem Trinkbier głęboko odetchnął.
Pozornie uspokoił się, we wnętrzu jego wszakże siedziało jakieś nieuciszone uczucie zestraszenia. Uczucie to bądź trzymało go w zupełnej bezwładności, bądź nastrajało go do gwałtownych uniesień. Chwilami gotów był popełnić szaleństwo, rzucić się na kogoś lub targnąć na siebie, a gdy ochłonął, znowu wpadał w stan lękliwości.
Z takiem usposobieniem wyszedł z biura.
Na rogu jednej z ulic dostrzegł afisz, zapowiadający zgromadzenie współwyznawców partyi demokratycznej na godzinę piątą. Stanął, odczytał papier uważnie, oddalił się wolnym krokiem, wrócił znowu do afisza, popatrzył nań raz jeszcze i pospieszył ku domowi. Spojrzał na zegarek: była godzina czwarta. Służąca, otworzywszy mu drzwi, rzekła: