Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śliwszy się, że na granicy musi być jakieś starcie, wypadł na dziedziniec i wsiadł na uwiązanego przy płocie konia. Od kordonu dolatywał gwar. Jeden z wartowników, dostrzegłszy w krzakach jakąś postać, przemykającą się do ogrodu Tabora i nie otrzymawszy na wezwanie żadnej odpowiedzi, strzelił. Ugodzony kulą kontrabandzista krzyknął i upadł. W tej chwili z krzaków zaczęło uciekać kilku ludzi, za którymi przybiegli na strzał żołnierze puścili się w pogoń. Właśnie Capenko nadjechał, gdy gromadka strażników granicznych otaczała zabitego. Był to syn Postułki. Obok niego leżał worek napełniony sztukami płótna. Obszukawszy dalej, znaleziono kilka takichże pakunków, przerzuconych do ogrodu.
— Podły meches — zawołał Capenko — on uciekł, chociaż on powinien tu zostać! Wy jego nie widzieli?
— Nie — odrzekli żołnierze.
— Jego kontrabanda — mówił gefreiter — ja go po południu widziałem z Postułką.
Gdy Capenko jechał do kapitana zdać raport, spostrzegł Tabora, siedzącego na ganku w swym domu i gwiżdżącego jakąś wesołą melodyę.
— Dobry wieczór! — zawołał handlarz z dzikim śmiechem.
— Ja nie umrę, jeśli ciebie nie złapię — mruknął gefreiter i popędził dalej. Opowiedziawszy kapitanowi zajście, jako czuły kochanek pojechał natychmiast Capenko do swej lubej, spodziewając się, że go czeka