Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Powiedziałem jej nawet kilka wonnych grzeczności, któremi odurzyłbym najnieczulszego szyldwacha, a nie mogłem uśpić tej nieproszonej małżeńskiego szczęścia placówki.
Janusz. O cóż tobie idzie?
Ryszard. O to, żeby nie chciała być cieniem swej bratowej, kiedy jest od niego brzydszą.
Janusz (poważnie). Nie rozumiem.
Ryszard. Znać, że ojciec dwadzieścia lat temu abdykował.
Janusz (zdziwiony). Czy może skradasz się do żony Zygmunta?
Ryszard. Dotąd daremnie.
Janusz. I mnie śmiesz to mówić?
Ryszard. Wolę, niż jej mężowi, tembardziej, że pewnie ojciec nie jesteś moim współzawodnikiem.
Janusz. Ale jestem twoim ojcem i więcej mam lat uczciwego życia, niż ty do kąsania mnie zębów.
Ryszard. Szkoda, że to przypomnienie słyszę tak późno.
Janusz. Nie było ono potrzebnem, póki nie groziłeś sławie żony człowieka, którym się w młodości opiekowałem i którego dziś prawie za syna uważam.
Ryszard. On też, jako bratu, winien mi połowę swego szczęścia ustąpić.
Janusz (rozdrażniony). Chcesz przede mną się popisać ze swym dowcipem, jak paw z ogonem?
Ryszard. Dla tego, ojcze kochany, że popis dowcipu