Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z cmentarza — odrzekła zapytana.
— Na mogiłach jagody nie rosną, warzyw ludzie nie sadzą, nie ma tam czego jeść...
— Całowałam groby męczenników życia, składałam na nich przysięgi i odbierałam przeznaczenia.
— Zostaw nieboszczyków w spokoju, niech jedzą ziemię, której mają podostatkiem, a dbaj o żywych, którzy giną z głodu.
— Umarli nie ulatują w wieczność, jak stado bocianów, po których nawet szum skrzydeł milknie, lecz roztapiają się w powietrzu, którym żywi oddychają. Każdy człowiek pozostaje do zgonu dzieckiem na łonie przeszłości, ssącem mleko z jej piersi.
— Ja nie mam przeszłości. Mój ojciec nie wiedział że mnie spłodził, matka urodziwszy, nie obejrzała i cisnęła do cudzej sieni, skąd mnie stróż wymiótł do przytułku. Urosłszy, daremnie szukałam rodziców między parami w rowach i krzakach, tak jak nie jedno z moich dzieci nie rozpoznaje we mnie matki. Ha, ha, ha — gramy w ślepą babkę. Dopóki mężczyźni nie nauczyli mnie prawdy, myślałam, że nas biednych Bóg z błota lepi i na ziemię spuszcza z gradem.
— Nieszczęśliwi...
— Jak kiedy... Za grosz teraz szczęścia nie sprzedają, bo zdrożało, ale za pięć dostać można. Aby tylko więc grosze były, to wesela nie zbraknie. Dziś się dzionek pochmurzył. Od rana w brzuchu tak mi głód zębami zgrzytał, że chciałam odrapać i zjeść grzyby,