Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ile razy wszakże mogła, wymykała się do domu, skąd ją Satyr znowu wyprowadzał i do zabawy zmuszał.
Noc nie uśmierzyła szału, owszem, rozkiełznała go jeszcze bardziej. Wszystkie więzy, którymi dzień namiętności krępował, teraz popękały i oswobodziły każdą żądzę. Wesele rosło nietylko w natężeniu rozpusty, ale i w liczbie jej uczestników. Nadciągnęły bowiem roje mainad, mimallon, bassarid, pięknych i szpetnych nimf, młodych czcicieli i towarzyszów Bachusa, których on w swej wędrówce po rozmaitych miejscach pogubił a obecnie zwołać kazał.
Jutrzenka, wybiegłszy o brzasku na niebo i spojrzawszy na ziemię, cofnęła się wstydliwie za osłonę błękitu; ostrzeżone przez nią słońce weszło w gęstym zawoju z obłoków, które przepuściły tylko nikłą i posępną jasność jego oblicza. Ale ucztownicy nie zauważyli tych znaków: chociaż znużeni pijatyką, tańcem i wyuzdaniem, z zapadłymi policzkami i błędnym wzrokiem podrzucali dalej omdlałe ciała i wypróżniali kielichy.
Trwała ta biesiada dni wiele z małemi i rzadkiemi przerwami, o ile ich pokrzepienie osłabionych sił wymagało. Nie zakończyła jej ani śmierć rodziców Satyra, których Terya z niewolnikami pochowała, ani odjazd Bachusa. Zostawił on bowiem część swego orszaku dla podtrzymywania wesołości; na miejscu, gdzie siedział, postawił swój drewniany wizerunek