Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tny smutek, który skamienił jej oczy w dwa martwe szafiry, niełamiące promieni stłumionego życia. Czy pożądliwy nurt wabił ją w swe zimne objęcia?
Gdy przy ogniu błyskawicy dostrzegła mężczyznę, w oczach jej zamigotał lotny uśmiech. Wstała i podeszła ku niemu.
— Urokiem padłeś mi w serce — rzekła do niego — pozwól mi zginąć i żyć z tobą.
— Kto jesteś piękna?
— Kobietą, którą wicher oderwał od ziemi i miota po niej.
— On panuje nad nami, a ślubów nie daje zakochanym, lecz łączy przypadkiem tych, których razem w dłoń swą pochwyci i zgniecie lub rzuci.
— Mylisz się, on tylko jednej miłości potargać nie może. Czyś jej jarzących się węzłów nie widział na tle tej czarnej otchłani, w którą wzrok ciskałeś?
— Alboż mnie kochasz?
— Marzenia moje dawno cię znają; dotknij ręki mojej, ażebym była pewną, że nie jesteś snem rozwiewnym, lecz urzeczywistnionym.
Ujął ją za rękę i wpatrzył się w jej twarz natchnioną, w której oczy zapałem gorzeć zaczęły.
W tej chwili burza z ogłuszającym hukiem strzeliła błyskawicą, która, połamawszy się jak szeroki pas złotolity, jednym końcem zaczepiona o niebo, drugim uwięzła w ziemi pod stopami owej ludzkiej pary i zesztywniała w powietrzu, tworząc taśmę stromej i krętej