Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a nie złudnym cieniem. Drżę jak łodyżka suchego ziela, ażebym nie zbudził się nazajutrz z sercem, w którem miłość, jak igiełka magnesowa do północy, zwracać się będzie do mary niepochwytnej. Poświadcz przyjacielu i powierniku kochanków, że ona jest, stoi tu przy mnie, pierś swoją do mojej przycisnęła, rękami szyję mi oplotła, czułym uśmiechem koralowe usta zsunęła z perłowych ząbków, które ja całuję... Milczysz? Więc świeć przynajmniej... tak... dobrze... Przy twej latarni pokażę jej zebrany długą pracą majątek, który z sobą w zawiniątku noszę. Oto jest grosz, ofiarowany przez pewnego księcia z własnej szkatuły na zbudowanie akademii; a to skrzepła kropla potu bogacza, która mu wytrysła na nosie przy zapisywaniu się na listę składek dla pogorzelców; to talent wytwornie oszlifowany, którym szklarze przycinali szyby dla pałaców; to nerw zasuszony, który kurczył rękę handlarzowi, gdy ten sięgał po zysk nieprawy; to skrawek mózgu chłopca, który nie zazdrościł wildze skrzydeł i możności objadania cudzych owoców — i tak dalej. W osobnem obwinięciu zaś mam najcenniejszy klejnot: kryształ duszy dziecka nowonarodzonego... Księżyc odszedł znudzony, a może inną parę kochanków dojrzał. Nie gardzisz luba moim majątkiem?
— Tyle zaledwie zebrałeś po świecie?
— Tyle, ale straciłem daleko więcej. Natura włożyła mi do kolebki garść darów, które ja, dorosłszy, kładłem potrosze w każdą wyciągniętą ku mnie rękę