Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

locie do uszu twoich ziębną i siłę tracą; gdybym mógł gorące pocałunki ustami mojemi na twoich odciskać, przekonałbym cię niezawodnie.
— Opuścić muszę ten gaj, skoro w nim takie słowa brzmieć mają.
— Nie odchodź, najpiękniejsza z róż tu kwitnących; jeśli tego wymagasz, będę tak milczał jak ten cyprys, który chłodną kiść na spieczonej głowie mi położył.
(Wietrzyki, jak gdyby strwożone, zaczęły przelatywać od mężczyzny do kobiety, siadać na ich wargach i oczach, krążyć około ich piersi i szeptać coś do uszu tajemnym szmerem).
— Prośba twoja oplotła mi serce jak bluszcz urnę i zatrzymuje mnie na miejscu.
— Niech życie tę szlachetną urnę, jeżeli jeszcze pusta, za taką dobroć napełni najczystszą i najsłodszą miłością. Pewnie o tem marzyłaś, gdym cię spłoszył...
— Uczucia moje jeszcze nie splatają się w wianki i nie płoną gromnicami dla żadnego obrazu.
— A wyglądałaś tak, jak gdyby przed chwilą ktoś cię oczarowaną opuścił...
— Książe tędy przejeżdżał i pozdrowił mnie łaskawie kilkoma wyrazami.
— Zapewne poluje w tej okolicy na urodziwe łanie i ciebie mu wytropiono. Nie poczułaś po jego odjeździe bólu od celnej strzały?
— Nie obrażaj go bez potrzeby, on jest ojcem narodu.