Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 47.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki był solą, nie prochem ziemi. Miał talent, przyjaciół i anioła, albo mówiąc pozytywniej: żonę piękną, kochającą, która poszła za niego wbrew woli rodziców, zatem z czystej miłości. Przy tych warunkach byłby szczęśliwym, gdyby nie to, że był ubogim: dla tej ostatniej przyczyny talent jego rdzewiał nieuznany, przyjaciele go opuścili, żona zaczęła się poświęcać, to jest pracować na niego i na siebie, to jest... śmiem napisać: przestawała go kochać. Ostatnie to zdanie wygląda na sofizmat, a jednak nim nie jest. Nieszczęścia człowieka, który nie jest pospolity, a któremu się nic nie wiedzie, mają to do siebie, że budzą litość, a litość tak toczy i rozkłada choćby największą miłość, jak rdza żelazo. Gdy Leonia wbrew woli rodziców oddawała rękę Gwidonowi Renickiemu, to dlatego, że widziała w nim orła, który ją porwać miał gdzieś na wyżyny i w chmury. Tymczasem rzeczywistość zawiodła nadzieje. Każdy dzień, każda lekcya, za którą biegła na miasto — uczyła ją, że orzeł nie był orłem, że był to biedny jakiś, o połamanych skrzydłach ptak, który nie umiał się wzbić. W nim samym widziała zwątpienie, w twarzach jego przyjaciół pogardę — więc, jako kobieta szlachetna, poświęcała się jeszcze; ale miłość nie mogła się wobec tego poświęcenia ostać. Nad Hiobem można się litować, ale uwielbiać go niepodobna. Zresztą tak chce mieć i poeta, bo oto Leonia staje się dla Gwidona surowa, wyniosła,