Strona:Pielgrzym.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XXIV.

Pierwsza witała mię słowem otuchy —
I taka biała była, tak dziecięce
Lśniły jej oczy! „Tam panowie-druhy
Bardzo dziwili się waszej podzięce,
Żeście, jak dziki, jak niemy i głuchy
Od stoła wczora uciekli! — „Niech skręcę
Kark!“ wołał głośno starszy pan Mindszenty —
Już nie obaczym tego wiercipięty! —“


XXV.

„Już go schłonęło Platen modrą falą!“ —
I przy pochodniach was szukać pospiesza...
Lecz król zabronił. Panowie się żalą
Na waszę hardość[1]... ot, służalców rzesza. —
Teraz się łowy na północ oddalą;
Część pod przywództwem Jerzego Bekiesza
Tratwy osiędzie... Jedźcież konno z nami!“
Tu niewinnemi pojrzała oczami.


XXVI.

I wszystko słodkie. Wilgi głos; konwalij
Woń... Sen wczorajszy w pogardzie głębokiej
Miałem. — Świt niebem siał tęczę opali;
Konie tłumiły litościwe kroki
Po zwilgłej runi. Jeziorem, w oddali,
Wiódł wpław swe stado jeleń bystrooki —
Poroży gęstych majaczył spląt dziki,
A świt zapalał te dziwne świeczniki.


  1. ob. Gallus.