Strona:Pielgrzym.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Jakeśmy doszli — dwaj — nie, jak rycerze,
Ale, jak prości mnisi-pokutnicy —
Wspominaj, serce, umocnione w wierze,
A wtedy pastwa pychy-upiornicy,
Co z ust żarliwe spędzała pacierze.
Idę... a ze mną szedł druh śniadolicy,
Który mię podjął, spętanego, w borze,
Gdzie mię napadli... kto?! szatany może!?


VII.

Konia mi wzięli — i miecz; i śmiech srogi
Szyderstwem zbójców grzmiał nade mną hucznie. —
Wstał świt. Bezbronnym leżał podle drogi,
Aż wróblikowie, gminnej Plotki ucznie,
Dowcipkowali, żem rycerz niebogi,
Co nie wie nawet, w której ręce włócznię
Podjąć... Mnich obcy szedł witać je ziarnem;
Nad mem go truchłem litość zdjęła marnem.


VIII.

Słowem powitał dobrem — po łacinie.
I rzekł, że z lasów swych na Ossjak spieszy.
„Tyś w żalu gorzki, bracie? — I to minie!
Pozwól, niech będzie ci sługą ktoś z rzeszy“...
Mówił — on także — podobny dziecinie
Z ust świeżych, których sam uśmiech już cieszy;
Oczy miał wszakże ciężkie — tajemniczo
Stłumione twarzy ciszą i słodyczą.