Strona:Pedro Calderon de la Barca - Kochankowie nieba.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bo tylko on sam jest w stanie
Skończyć moje udręczenia,
Wrócić spokój mojej głowie.
Otóż i pustynia głucha,
Ni śladu żywego ducha,
Jakiś labirynt tajemny,
Coraz bardziej dziki, ciemny.
Natura pracy tak mało
W tem miejscu zadała sobie,
Jakby jej się podobało
Pokazać, że w każdej dobie
Piękna, choć jej się nie chciało
Użyć stroju ku ozdobie. —
Promień słońca ledwie może
Przedrzeć się w tę ustroń ciemną,
Taka puszcza i bezdroże,
Ani śladu ludzkiej nogi,
Nikt tu nie błądził przedemną.
Lecz dojść muszę choć bez drogi.
Ha! tam u brzegu strumyka,
Co ze skał bijąc na skały
Błyska, miga i przemyka,
Jasny, lśniący, śnieżnobiały,
Widzę — kościotrup prawdziwy...
Niby trup — a jednak żywy.
Ruch zaledwie dostrzeżony
Znać daje, że ożywiony,
I odróżnia go od głazu