Strona:Pedro Calderon de la Barca - Kochankowie nieba.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Swoją władzą straszną, ciemną,
Że słońce zaćmią na chwilę —
Lecz zagasić?... nie w ich sile!
To daremno!
Pociechą jest w takiej dobie
I siłą, pomyśleć sobie:
Że z naszym ziemskim żywotem
Toż samo jest co ze złotem.
Szczerej wartości nie wiemy,
Ręczyć za nią nie możemy,
Póki nie ulegnie próbie
Pod bólem, ogniem i młotem!
Ach! jakaż okropna sprzecznosć,
Jaka tu przepaść głęboka!
Z jednej w drugą ostateczność
Spadam w jednem mgnieniu oka,
Wczoraj jak można najwyżej,
A dziś jak można najniżej!
Lecz czegóż jestem ztrwożona,
Czegóż się lękam w tej dobie?
Wszakże jestem zostawiona
Sama z sobą, samej sobie...
Ach! tak!... lecz te słabe dłonie
Czyż wystarczą ku obronie!
O! nowo poznany Boże!
Ty, któremu w serca skrusze
Oddałam ciało i duszę,
Błagam Cię w całej pokorze,