Strona:Paul Dahlke - Opowiadania buddhyjskie.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gorsze od sztyletów, ja — nawracająca kogokolwiek na szczęście miłości! O ja nieszczęsna! Kto to mnie nauczył, że miłość jest najwyższem szczęściem! Przeciwnie — jest najwyższem utrapieniem. O Nando, ty wiesz wszystko! Ale gdybyś wiedział, jak cierpię; jak po całych nocach płaczę i krzyczę! Powinnam była dawno ci to powiedzieć. — Ale co? Cóż po tem! — O najlepszy, co się stanie! Skąd ma przyjść pociecha! Od religji? — jakże mogę szukać czegokolwiek w religji, co tylko w sobie samej znaleźć mogę: gdyby jednakże religja była we mnie, nie byłabym nigdy w ten stan popadła: jasno bowiem wskazał nam Wzniosły, czego mamy unikać. Wołam o pociechę i nie znajduję jej. O Nando, mój ukochany, moja roskoszy, moje szczęście jedyne, gdzież jesteś?! Ale pozostań! Wyciągam ramiona. Przybywaj, chcę bowiem przytulić się do twych piersi. Biada mi, bredzę jak szalona. Jakże nienawidzę obłudy! Więcej niżeli trucizny, więcej niżeli śmierci nawet! Byłabym spokojną, gdybym wiedziała, że obecnie mówi.; przynajmniej bez obłudy. Ach, gdybyś był nigdy nie odjeżdżał! A czy to prawda? — Mózg mój zupełnie jałowy. Nie wiem nic nad to, że jestem najnieszczęśliwszą wśród kobiet.